A tak w ogóle to ten dzień był dość dziwny. Po pierwsze naprawdę nic nie ugotowałam i to już jest dziwne. Czasem gotuję bo muszę a nie tylko, bo chcę :-). Zaczął się wcześnie rano, kiedy płacz dziecka wyrwał mnie z ciemnego świtu. Zawsze wstaję i mówię do synka: "Dzień dobry, oto nowy dzień!" Na co On reagując spontanicznie rozkłada rączki na boki jakby go właśnie witał. Woła: "Taa". Czyli "Tak", dając aprobatę tm samym Nowemu Dniu. Potem pyta? Tata? A ja zawsze odpowiadam: Tata pojechał do pracy. Wróci na obiad. I co dziwne, on wtedy perliście się śmieje, bo własnie odbył poranną ceremonię początku dnia. Czyli wszystko w normie, jest bezpiecznie. Po stałym punkcie naszego programu podeszłam do okna. I co zobaczyłam? I było wyzywać Królową Śniegu? Od razu mi to przyszło na myśl - zemsta! TYlko, że przez to inni również ucierpieli. Więc zimna Pani zasypała zupełnie mój samochód, wszystkiego dopełnił pług, który odśnieżając zrzucił jeszcze na moje auto jakieś sześć taczek śniegu. Ale nic to. Za łopatę i macham. I macham i macham i macham, aż zaczynam widzieć ląd. Ok. Czyli jednak wyjadę.
Już jadę, szczęśliwa, że w ogóle jadę. Wjeżdżam za zakręt i już korek. Jeśli do pracy mam 40 km to znaczy, że... O rany! To znaczy, że mam 40 km korka przed sobą! ALe jadę spokojnie, słucham wiadomości, które mówią tak: "We Wrocławiu Armagedon, komunikacja miejska nie działą, tramwaje soją w zaspach, albo wykolejone." W tym momencie dzwonie moja koleżanka, którą codziennie zabieram z centrum miast do pracy i mói mi, że od 40 minut stoi na przystanku i nic!!! Aja na to: nic nie przyjedzie, bo nic nie jeździ. Idź w kierunku centrum, nie czekaj! Ona brnie przez zaspy, ja tymczasem stoje bez ruchu w korku. W końcu tak zgłodniałam, po jakiejś godzinie i 30 minutach, że psotanowiłam wyjąć jajko, które sobie ugotowałam dzień wcześniej. Jak pomyślałam, tak zrobiłam. Miałam nawet mały garnuszek. Więc usadowiłam go między noami i w najlepsze zaczęłąm obierać ze skorupki jajko. Kawałek skorupki i jeden metr do przodu. I znów kawałek skorupki i nic do przodu. Weszcie zaczynam gryźć jajo i nagle czuję, że koś na mnie patrzy. Rozglądam sie w lewo... NIc.. Rozglądam się w prawo a tu olbrzymia kabina Tira. Patrzę niesmiało w górę iwidzę twarz roześmianego człowieka, który prawdopodobnie oberwuje mnie od duższej chwilli, jak obiera sobie jajo w korku z garnkiem między nogami i jak je zaczynam pożerać. Najpierw się speszyłam, ale po chwili tak się zaczęłam śmiać, wzruszyłam bezradnie ramionami na znak: "A co można robić w korku, jak nie obierać jaj i jeść śniadania?" patrząć na wirujące płatki śniego. Pan miał ubaw po pachy, pomachała mi i nie odjechał, bo nie miał gdzie. Tak jak ja:-). I tak 2 godz. 40 minut co rówało się wynikiem trzy jaja, trzy paperosy, 8 rozmów telefonicznych i mnóstwo przemyśleń!
Butterfly i prośba do czytelników
To kulinarna podróż przez smaki świata, w poszukiwaniu smaku doskonałego. Każdego dnia będę coś gotować dla siebie i dla Was. Może wspólnie odnajdziemy harmonię zmysłów. Zupy,sery,mięsa,wędliny,owoce,morza,sałatki,chleb,makarony,pizza,desery. Mniam! Afrodyta powstała z morskiej piany... Butterfly z mojej wanny pełnej jabłek. Leć, leć motylku do ludzi. Przynieś im radość i uśmiech. Wrzuć im do garnka garstkę szczęścia i natkę spokoju. Leć, leć mój malutki.
Wszelkie prawa autorskie są zastrzeżone dla autora bloga. Opublikowane fragmenty powieści pod roboczym tytułem "Gniew Aniołow" są również własnością autora bloga i zostały przez niego napisane, według dat publikacji. Za uszanowanie zasad tej strony dziekuję :)
autor: Izabela Sikorska
autor: Izabela Sikorska
czwartek, 28 stycznia 2010
W moim magicznym... cz. II
Etykiety:
opowiadanie
Zaczęłam się przechadzać po jego wnętrzu, pomimo poszarpanej duszy, zniszczonego serca, było w nim coś bardzo ujmującego. Przeszłam wszystkie pomieszczenia, gładziłam dłonią wytartą poręcz starych schodów. W pewnym sensie dotykałam czyjegoś życia, które przeminęło... Odeszło wraz z pierwszym śniegiem. Usiadłam na stopniach Żebraka, zamknęłam oczy i zobaczyłam jego Przeszłość. W oknach powiewały firanki, ściany były pastelowe, po korytarzu biegały dzieci. Wszystko tętniło życiem, gwarem, radością. Jego radością. W niczym nie przypominało to Żebraka, którym teraz był.
Otworzyłam oczy. Dopiero teraz dostrzegłam, że obok mnie stoi laska oparta o schody. Była bardzo stara, jej rękojeść wyżłobiła czyjaś dłoń. Ktoś ją tutaj zostawił na zawsze.
- Przywrócę Ci blask i radość życia. Znów poczujesz się potrzebny i kochany. - wiem jak bardzo cierpiał po stracie swojej rodziny. Chciałam mu to wszystko wynagrodzić. Ale najpierw musiałam urodzić, żeby wziąć się do tak trudnej pracy. Przekręciłam w zamku klucz wielkości swojej dłoni.
Przed oczami miałam wizję jego nowej duszy i do dziś nie wiem, czy to było moje, czy Jego.
Otworzyłam oczy. Dopiero teraz dostrzegłam, że obok mnie stoi laska oparta o schody. Była bardzo stara, jej rękojeść wyżłobiła czyjaś dłoń. Ktoś ją tutaj zostawił na zawsze.
- Przywrócę Ci blask i radość życia. Znów poczujesz się potrzebny i kochany. - wiem jak bardzo cierpiał po stracie swojej rodziny. Chciałam mu to wszystko wynagrodzić. Ale najpierw musiałam urodzić, żeby wziąć się do tak trudnej pracy. Przekręciłam w zamku klucz wielkości swojej dłoni.
Przed oczami miałam wizję jego nowej duszy i do dziś nie wiem, czy to było moje, czy Jego.
środa, 27 stycznia 2010
W moim magicznym ... cz. I
Etykiety:
opowiadanie
Nasze pierwsze spotkanie było zupełnie przypadkowe. On nie był w planach, zupełnie się przydarzył... Pojawił się z nikąd, tak samo jak był Nikim. Zobaczyłam go na zdjęciu, wyglądał okropnie. Od razu go zlekceważyłam. Był brudny, zaniebany i ewidentnie biedny. Zlekceważyłam go, bo czy takich społecznie się nie lekceważy? Czy nie spycha na margines, pomimo, że On już dawno tkwi poza nim?
Jednak On miał w sobie jakąś siłę, która miała mnie przyciągnąć. Jej emanacja zmusiła mnie do spotkania. Propozycja wyszła od niego. Nie byłam zachwycona, kiedy jechałam. Wysiadłam z samochodu. On już czekał. Stał w starej, poszarpanej marynarce. Patrzył mi prosto w oczy. Kiedy podeszłam bliżej, jeszcze bardziej odczułam jego smutek, osamotnienie i potworną biedę. Miał lodowate dłonie, ale kiedy zobaczyłam, że stoi boso na śniegu, moje serce zamarło a maskę na twarzy złamał grymas wspólczucia.
- NIe chcę litości. Ona nie karmi, tylko zabija. Chce byś zostala. Jestem już stary i bezradny. Świat mnie zapomniał, bo dla nich jestem nikim. Zwykłym żebrakiem. A ja nikogo nie proszę o pieniądze, ja tylko proszę, by ktoś miał odwagę ze mną być.
Weszłam do środka... Wewnątrz było ciemno i bardzo zimno. Powietrze , które wydychałam zamieniało się w biały obłok, wędrujący pod ponury, oberwany sufit.
"Dobrze"- pomyślałam. Zrobię to.
Mój brzuch wskazywał, że lada moment życie wyjdzie na świat. Wiedziałam, że muszę załatwić najpierw tę sprawę i dopiero pocznę nowe życie. To był dzień Św. Mikołaja. Pomimo, że On był tylko żebrakiem trzeba było Notariusza, Banku i całego ceremoniału Konsumpcyjnego Świata, by nabyć jego akt własności. Akt posiadania Żebraka. Najdziwniejsze byo to, że Bank ustanowił na nim zastaw hipoteczny. Hipoteka na przybłędzie. Na nim, czyli Nikim.
Ciąg dlaszy nastąpi...
Jednak On miał w sobie jakąś siłę, która miała mnie przyciągnąć. Jej emanacja zmusiła mnie do spotkania. Propozycja wyszła od niego. Nie byłam zachwycona, kiedy jechałam. Wysiadłam z samochodu. On już czekał. Stał w starej, poszarpanej marynarce. Patrzył mi prosto w oczy. Kiedy podeszłam bliżej, jeszcze bardziej odczułam jego smutek, osamotnienie i potworną biedę. Miał lodowate dłonie, ale kiedy zobaczyłam, że stoi boso na śniegu, moje serce zamarło a maskę na twarzy złamał grymas wspólczucia.
- NIe chcę litości. Ona nie karmi, tylko zabija. Chce byś zostala. Jestem już stary i bezradny. Świat mnie zapomniał, bo dla nich jestem nikim. Zwykłym żebrakiem. A ja nikogo nie proszę o pieniądze, ja tylko proszę, by ktoś miał odwagę ze mną być.
Weszłam do środka... Wewnątrz było ciemno i bardzo zimno. Powietrze , które wydychałam zamieniało się w biały obłok, wędrujący pod ponury, oberwany sufit.
"Dobrze"- pomyślałam. Zrobię to.
Mój brzuch wskazywał, że lada moment życie wyjdzie na świat. Wiedziałam, że muszę załatwić najpierw tę sprawę i dopiero pocznę nowe życie. To był dzień Św. Mikołaja. Pomimo, że On był tylko żebrakiem trzeba było Notariusza, Banku i całego ceremoniału Konsumpcyjnego Świata, by nabyć jego akt własności. Akt posiadania Żebraka. Najdziwniejsze byo to, że Bank ustanowił na nim zastaw hipoteczny. Hipoteka na przybłędzie. Na nim, czyli Nikim.
Ciąg dlaszy nastąpi...
wtorek, 26 stycznia 2010
Zupa rybna "Mróz"
Etykiety:
zupa rybna
Więc... Prąd był a raczej nadal jest, ale rura w kuchni zamarzła. Nie ma więc wody w kranie i nie działa zmywarka. Kiedy wpadłam wczoraj wieczorem przemarznięta do domu, mój ślubny zaczął mnie gnębić: Zrób zupę rybną, zrób... No zrób...
- Ale ja nie mam składników. W lodówce światło odbija się od szklanych tafli półek.
- Ja tam wiem, że może lodówka pusta, ale Ty zawsze masz jakieś zaczarowane arykuły w zamrażarce- nie poddawał się mój luby.
- W zamrażarce? A co ja mogę tam mieć? Zamrażarka to jest na zewnątrz domu.
- No prosze Cię, zrób zupę rybną- to już brzmiało prawie jak miauuuuu.
- Dobra, sprawdzę te zamrażarkę, chociaż dopiero co weszłam do domu! Ale ok. I tak nic nie będzie na zupę rybną. No i będzie po kłopocie.
Otwieram więc zamrażarkę i czuję oddech i śledzące oczy za plecami.
Mówię więc pod nosem niby do siebie, wykładając kolejno rzeczy z gęby Królowej Śniegu.
- O, mówiłam, nie ma. Tu jest schab, tu udka, brokuły, frytki, golonka... O! ryba???
- O ryba!!! - wtórował ślubny.
- Cholera! Ryba. Co ona tutaj robi? Przecież jeśli to ryba... To musi być dorsz... A przecież jesli to dorsz, to go zjedliśmy miesiąc temu... Więc co on tutaj robi?
- Widocznie go nie zjedliśmy. A poza tym tutaj są jeszcze krewetki...- wręczył mi woreczekj z krewetką królewską sztuk 10.
No to wpadłam, jak kretewka do zupy. Stałam tak dłuższą chwilę wpratrując się w dorsza i krewetki, które tym razem były mi raczej wrogiem niz przyjacielem. Mogą sobie ręce podać z moją asertywnością. Mam na mysli oczywiścię tę napuszoną parę z oceanu, choc Pan dorsz ma duże szanse na pochodzenie z Baltyku. No i co ja mam z tym zrobić? Zajrzałam do lodówki a w szyfladzie "warzywnej" tylko por. Bida, Panie, jak diabli. Siadłam wiec sobie na krzesełku i myślę. Por, dorsz, krewetka... Hmmm. O jest cebula na parapecie. Dobra, więc por, dorsz, krewetka, cebula. Wina białego brak. zaczęłam grzebać w przyprawach. jest szafran, resztka curry. Może by jeszcze pieprze cayenne... Masło... No dobra, zrobimy miks i zobaczymy co wyjdzie.
Składniki:
- kawałek dorsza ( może byc każda inna morska ryba) chociaż 1 kg
- 10 krewetek ( mogą być też mule, kalmary, no wsio co z morza) ale nie muszą, może być tylko ryba
- 2-3 por, biała część
- jedna duża cebula
- dwie łyżki masła
- łyżka oliwy z oliwek
- śmietana do zabielenia zupy
- czubata łyżeczka curry
- szczypta szafranu
- 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne ( będzie średnio ostre, kto nie lubi, niech da czarny pieprz)
- szklanka białego, wytrawnego wina (ok. 300 ml) lub 1/3 szklanki whiskey
Rybę porcjuję i zalewam wodą w garnku. Solę i gotuję około 40 minut do godziny, aby powstał wywar rybny. Po upływie 45 minut, biorę drugi garnek lub głęboką patęlnie, rozgrzewam połączone tłuszcze i wrzucam pokrojony w talarki por i cebulkę, może być posiekana w dużą kostkę. Blanszuję. Dodaję przyprawy i podsmażam je krótko ( uwaga, szybko mogą się spalić) intesywnie mieszając. I tu jest moment, aby dodać szklankę białego, wytrawnego wina, którego nie miałam. Wlałam więc 1/3 szklanki whiskey, odparowałam trochę i dopiero dodałam wywar rybny oraz krewetki. Rybę przecedziłam i dokładnie usunęłam ości. Kawałki ryby dodałam do zupy. Gotowałam na wolnym ogniu jeszcze 20 minut. Dosoliłam do smaku. Zupę wystudziłam trochę, bo dopiero po kilkunastu minutach aromat w daniu dojrzewa.
Zupa doskonale smakuje podana tylko ze śmietaną, ale jesli macie ser gruyere, to wspaniale. Posypana nim zyskuje na smaku. No i taka to moja wymyślona z potrzeby chwili zupa "Mróz" rybna. I powiem Wam nieskromnie: wyszła pyszna! Ale to może być zasługa Królowej Śniegu :-), z którą od kilku tygodni mam na pieńku.
aaa! I jeszcze nowe haiku Krzysia J. Bo jest sosowne do tego posta:
napisał nowe haiku wracając dziś o 5 w nocy do domu: Mróz, duży mróż, brrrr... (onomatopeja) ciemno i zimno, zimno i ciemno, piździ jak w kieleckiem, zły mróz, niedobry mróz, zamarzam .
- Ale ja nie mam składników. W lodówce światło odbija się od szklanych tafli półek.
- Ja tam wiem, że może lodówka pusta, ale Ty zawsze masz jakieś zaczarowane arykuły w zamrażarce- nie poddawał się mój luby.
- W zamrażarce? A co ja mogę tam mieć? Zamrażarka to jest na zewnątrz domu.
- No prosze Cię, zrób zupę rybną- to już brzmiało prawie jak miauuuuu.
- Dobra, sprawdzę te zamrażarkę, chociaż dopiero co weszłam do domu! Ale ok. I tak nic nie będzie na zupę rybną. No i będzie po kłopocie.
Otwieram więc zamrażarkę i czuję oddech i śledzące oczy za plecami.
Mówię więc pod nosem niby do siebie, wykładając kolejno rzeczy z gęby Królowej Śniegu.
- O, mówiłam, nie ma. Tu jest schab, tu udka, brokuły, frytki, golonka... O! ryba???
- O ryba!!! - wtórował ślubny.
- Cholera! Ryba. Co ona tutaj robi? Przecież jeśli to ryba... To musi być dorsz... A przecież jesli to dorsz, to go zjedliśmy miesiąc temu... Więc co on tutaj robi?
- Widocznie go nie zjedliśmy. A poza tym tutaj są jeszcze krewetki...- wręczył mi woreczekj z krewetką królewską sztuk 10.
No to wpadłam, jak kretewka do zupy. Stałam tak dłuższą chwilę wpratrując się w dorsza i krewetki, które tym razem były mi raczej wrogiem niz przyjacielem. Mogą sobie ręce podać z moją asertywnością. Mam na mysli oczywiścię tę napuszoną parę z oceanu, choc Pan dorsz ma duże szanse na pochodzenie z Baltyku. No i co ja mam z tym zrobić? Zajrzałam do lodówki a w szyfladzie "warzywnej" tylko por. Bida, Panie, jak diabli. Siadłam wiec sobie na krzesełku i myślę. Por, dorsz, krewetka... Hmmm. O jest cebula na parapecie. Dobra, więc por, dorsz, krewetka, cebula. Wina białego brak. zaczęłam grzebać w przyprawach. jest szafran, resztka curry. Może by jeszcze pieprze cayenne... Masło... No dobra, zrobimy miks i zobaczymy co wyjdzie.
Składniki:
- kawałek dorsza ( może byc każda inna morska ryba) chociaż 1 kg
- 10 krewetek ( mogą być też mule, kalmary, no wsio co z morza) ale nie muszą, może być tylko ryba
- 2-3 por, biała część
- jedna duża cebula
- dwie łyżki masła
- łyżka oliwy z oliwek
- śmietana do zabielenia zupy
- czubata łyżeczka curry
- szczypta szafranu
- 1/2 łyżeczki pieprzu cayenne ( będzie średnio ostre, kto nie lubi, niech da czarny pieprz)
- szklanka białego, wytrawnego wina (ok. 300 ml) lub 1/3 szklanki whiskey
Rybę porcjuję i zalewam wodą w garnku. Solę i gotuję około 40 minut do godziny, aby powstał wywar rybny. Po upływie 45 minut, biorę drugi garnek lub głęboką patęlnie, rozgrzewam połączone tłuszcze i wrzucam pokrojony w talarki por i cebulkę, może być posiekana w dużą kostkę. Blanszuję. Dodaję przyprawy i podsmażam je krótko ( uwaga, szybko mogą się spalić) intesywnie mieszając. I tu jest moment, aby dodać szklankę białego, wytrawnego wina, którego nie miałam. Wlałam więc 1/3 szklanki whiskey, odparowałam trochę i dopiero dodałam wywar rybny oraz krewetki. Rybę przecedziłam i dokładnie usunęłam ości. Kawałki ryby dodałam do zupy. Gotowałam na wolnym ogniu jeszcze 20 minut. Dosoliłam do smaku. Zupę wystudziłam trochę, bo dopiero po kilkunastu minutach aromat w daniu dojrzewa.
Zupa doskonale smakuje podana tylko ze śmietaną, ale jesli macie ser gruyere, to wspaniale. Posypana nim zyskuje na smaku. No i taka to moja wymyślona z potrzeby chwili zupa "Mróz" rybna. I powiem Wam nieskromnie: wyszła pyszna! Ale to może być zasługa Królowej Śniegu :-), z którą od kilku tygodni mam na pieńku.
aaa! I jeszcze nowe haiku Krzysia J. Bo jest sosowne do tego posta:
napisał nowe haiku wracając dziś o 5 w nocy do domu: Mróz, duży mróż, brrrr... (onomatopeja) ciemno i zimno, zimno i ciemno, piździ jak w kieleckiem, zły mróz, niedobry mróz, zamarzam .
czwartek, 21 stycznia 2010
Haiku Krzysia
Etykiety:
haiku i alleluja
Nie ma czasu na nic a, że zawsze musi być jakiś winowajca, to wszystkie winy zrzucam na śnieg! Tak, na ten biały, niewinny produkt uboczny z chmur. I idąc w ślad za moim kolegą Krzysiem J. powtarzam haiku:
śnieg, zimno, tu zaspa, tam zaspa i zaraz gleba, zły śnieg, niedobry śnieg, zimno, śnieg, niedobry śnieg
Prognoza na najbliższy weekend dla Wrocławia: z piątku na sobotę temperatura -18 stopni a z soboty na niedzielę -28! Ciekawe, które rury zamarzną mi tym razem i jak długo nie będzie prądu? :-) A może będzie? Jakby co, to góra drewna przy kominku czeka i wino domowe na grzeńca też! Alleluja!
śnieg, zimno, tu zaspa, tam zaspa i zaraz gleba, zły śnieg, niedobry śnieg, zimno, śnieg, niedobry śnieg
Prognoza na najbliższy weekend dla Wrocławia: z piątku na sobotę temperatura -18 stopni a z soboty na niedzielę -28! Ciekawe, które rury zamarzną mi tym razem i jak długo nie będzie prądu? :-) A może będzie? Jakby co, to góra drewna przy kominku czeka i wino domowe na grzeńca też! Alleluja!
niedziela, 17 stycznia 2010
środa, 13 stycznia 2010
Szybki łosoś
Etykiety:
Łosoś smażony
Ostatnio zupełnie mam czasu na nic, co widac po częstotliwości tego bloga, za co z góry przepraszam. Bo wciąż czeka w kolejce karp po żydowsku i chleb. Mam trudny czas i jakos musze się wykaraskać ze zgromadzonych obowiązków. Tymczasem właśnie z braku czasu powstał ostatnio "Łosoś na szybko" i był bardzo smaczny. Potrzebny nam do tego Sos Worcestershire, to sos kulinarny o korzennym smaku produkowany przez firmę "Lea & Perrins" w angielskim mieście Worcester. Można tez kupić całkiem smaczną jego podróbkę. I jeszcze przyda sie kilka kropelek octu balsamicznego oraz oliwa z oliwek lub olej arachidowy.
Na jedno dzwonko łososia (proporcje marynaty)
trzy łyżki sosu worcester
2 łyżki balsamico
łyżka oliwy
szczypta soli
Zalewamy rybę marynatą i odstawiamy najlepiej na noc a jesli nie to chociaz na 30 mint.
Smażymy na oliwie aż będzie rumiany. Balsamico sprawi, że zacznie ciemnieć, więc się nie przejmujcie, to normalne, bo ten ocet karmelizuje. Mozna do smaku posypac pieprzem i gotowe. Oczywiście łosoś lubi byc podany z sałatką według uznania.
Na jedno dzwonko łososia (proporcje marynaty)
trzy łyżki sosu worcester
2 łyżki balsamico
łyżka oliwy
szczypta soli
Zalewamy rybę marynatą i odstawiamy najlepiej na noc a jesli nie to chociaz na 30 mint.
Smażymy na oliwie aż będzie rumiany. Balsamico sprawi, że zacznie ciemnieć, więc się nie przejmujcie, to normalne, bo ten ocet karmelizuje. Mozna do smaku posypac pieprzem i gotowe. Oczywiście łosoś lubi byc podany z sałatką według uznania.
niedziela, 10 stycznia 2010
Coś innego... PLaneta Ziemia
Etykiety:
Początek powieści
Nadjechała taksówka. Kierowca wysiadł z samochodu i pomógł kobiecie włożyć walizkę do bagażnika.
Ruszyli w kierunku lotniska. Anna patrzyła przez szybę. Deszcz mocno smagał ją strugami wody. Czasem jedna kropla odrywała się od pozostałych i spływała wolniutko po szybie, by chwilę później stoczyć się na ziemię, wprost w olbrzymie kałuże. Anna obserwowała drogę tych samotnych kropli, które po chwili jednoczyły się.
- 100 denarów- głos kierowcy wyrwał ją z zamyślenia
- 100 denarów za kurs … Jesteśmy na lotnisku.
Anna zabrała bagaż i udała się w kierunku terminala.
Na lotnisku kłębiły się tłumy ludzi. Mówili w różnych językach. Było tu tak głośno, że Anna nie mogła czasem odróżnić kto w jakim języku mówi.
Była na największym na świecie lotnisku. Co 10 sekund startował lub lądował samolot. Olbrzymie huczące maszyny ociężale podnosiły swe cielska z pasa, by po chwili z lekkością ważki wzbić się w powietrze.
- „W tym miejscu przecinają się wszystkie ludzkie szlaki. W ciągu jednego dnia samoloty z tego lotniska polecą prawie w każdy zakątek Ziemi.„- pomyślała.
Nagle to miejsce skojarzyło jej się z pustynią … Z karawanami przemierzającymi gorące piaski … Poszukującymi oazy, by ugasić pragnienie i chwilę odetchnąć w cieniu daktylowców …
-„Pasażerowie lecący do Jamaratu - nr lotu 7371 proszeni są o zgłaszanie się do odprawy paszportowej i kontroli celnej. Przypominamy, że w bagażu podręcznym nie można przenosić metalowych ani twardych plastykowych przedmiotów.
Pasażerowie lecący do Jamaratu …
Anna udała się w kierunku odprawy paszportowej i celnej.
- Dzień dobry, proszę o Pani paszport i wizę.
Położyła dokumenty na blacie.
- Dziękuję. Proszę przejść do kontroli osobistej.
Kontrola osobista … To stała praktyka na lotniskach od 3 lat. Od wielkiego zamachu w terminalu na lotnisku Abrahama. Zginęło wtedy 9 tysięcy osób. Jeden człowiek, jedna bomba … 9 tysięcy grobów.
Teraz każdy pasażer samolotu musi poddać się kontroli osobistej. Sprawdzany jest bagaż, ubranie, ciało … Bardzo dokładnie. To nieprzyjemne doświadczenie, być tak dotykanym, tak osobiście. To cena za komfort podróży samolotem. Czasem nie ma innego środka transportu, kiedy się jedzie na drugą stronę kuli ziemskiej. Panuje powszechny strach … Każdy jest sprawdzany bardzo dokładnie.
Anna przypomniała sobie czasy, kiedy latała z mamą na wakacje na Wyspę Kota. Wtedy wystarczył paszport, bo nikt nie bał się drugiego. Ludzie ufali sobie. Wsiadali do samolotu i lecieli… Czerpali przyjemność z samego lotu. Jedli, rozmawiali, zawierali znajomości na pokładzie. Byli uśmiechnięci. Cenili wolność, po Wielkiej Wojnie.
Rozejrzała się wokół siebie. Patrzyła na ludzi. Obok stała skośnooka kobieta. Coś wykrzykiwała, kiedy wyrzucono jej rzeczy z walizki na stolik. Za nią stał mężczyzna, czarnoskóry. Był cały spocony i bardzo ciężko oddychał. Nic nie mówił, nie denerwował się. Jednak jego twarz była jakaś smutna, bez wyrazu. Jakby wytopiona z wosku.
Anna znów wróciła myślami do przeszłości …
…
Patrzyła przez okno w samolocie na uciekającą w dole Ziemię. Trochę się bała, więc ściskała mamę za rękę. Wiedziała, że ten strach minie, kiedy samolot osiągnie pułap. Wtedy poczuje ulgę i będzie się cieszyć, że jadą razem na wakacje na Wyspę Kota.
Jeździły tam od czasów, kiedy pamięta. To było piękne miejsce. Taki mały raj.
Wyspa była złoto piaszczysta a jednocześnie pokryta zielenią, która skradała się tuż pod sam brzeg oceanu. Godzinami wylegiwały się z mamą na plaży. Rozmawiały … Rozmawiały o wszystkim co umyka, ale te rozmowy nigdy Annie nie umknęły.
Mama opowiedziała jej kiedyś legendę o tym miejscu, które nazywano Wyspą Kota.
„ Żył kiedyś pewien człowiek, który stracił swoją córkę, żonę i matkę. Wszyscy zginęli w czasie wojny. Zbuntował się przeciwko Bogu, bo nie mógł zrozumieć, dlaczego Ten tak go doświadczył. Był człowiekiem uczciwym i bardzo wierzącym. Walczył odważnie starając się nie naruszać reguł boskich przykazań.
I nagle ten cios … Zburzył wszystko… Cały jego świat miłości. Jedyne, co ocalało w jego sercu, miało tylko jedno imię – Cierpienie. W duszy, którą zrodziło światło czystego serca, powstał mrok . On dał początek zemście i nienawiści, dał początek śmierci. Ponoć jego własnej „– tak mówiła mama.
Mężczyzna z piękna uczynił szkaradztwo… Jednak jego Dusza wciąż pamiętała piękno, jego smak i zapach. Nigdy nie oswoiła się z nową sytuacją. Dlatego mężczyzna ten zawsze nosił w sercu gorycz, bo ani zemsta ani strach i ból, nie przyniosły mu ulgi. Legenda głosi, że pewnego dnia postanowił oddać swoje życie wodom, by ugasić swoje cierpienie. Przywiązał do szyi kamień i skoczył do oceanu. Jednak Bóg nie mógł go przyjąć gdyż splamił swe serce … Nie chciał go również Szatan, bo resztka piękna wciąż tkwiła w jego duszy. Wzburzył się wtedy ocean i wyrzucił człowieka na brzeg, lecz pod inną postacią.
Mężczyzna został zakuty w ciało Kota, który otrzymał siedem żyć. Każde miało być pokutą za zwątpienie, miało być wspomnieniem szczęścia i cierpienia.
Ponoć Kot, który wyszedł z piany oceanu jest błękitny jak jego odmęty i równie niebezpieczny jak jego gniew.
- Jednak kiedy ktoś bardzo wierzy w to co robi i czyni to z miłości, kot wychodzi z lasu, by pomóc człowiekowi. Tak spłaca swój dług.
- Naprawdę mamo?- spytała Anna
- Nie wiem kochanie. Tak mówią tubylcy. Dlatego wyspę tę nazwano Wyspą Kota. „
…
Samolot do Jamaratu wzbił się w powietrze.
Na wspomnienie o mamie Annie napłynęły łzy. To już 3 lata od jej tragicznej śmierci…
Wygodnie usiadła w fotelu.
- Dla Pani kawa czy herbata ? – spytała stewardesa
- Poproszę herbatę.
- Oczywiście, kawa w Pani stanie nie jest wskazana. – stewardesa ze zrozumieniem pokiwała głową.
Anna postawiła herbatę. Położyła dłoń na brzuchu. Robił się coraz bardziej okrągły.
Ziemia pod Anną uciekała. Z minuty na minutę, olbrzymie budynki, wielopasmowe drogi, zamieniały się w ziarenka … maleńkie ziarenka piasku. Z tej wysokości spojrzenie na Ziemię zmieniało kontekst. Wszystko było niby w zasięgu ręki, a jednocześnie tak irracjonalnie małe, że prawie nierzeczywiste. Ziemia, taka mała piaskownica a jednocześnie tak wielka, że samemu trudno ją ogarnąć…
Zrobiło się tak dziwnie mlecznie … Rzeczywistość jakby straciła ostrość i kontrast. Ucichł huk silników, zapach herbaty ulotnił się … Anna nagle uświadomiła sobie, że nie jest już w samolocie.
Była … Gdzieś … Rozejrzała się dookoła, ale nie mogła niczego dostrzec, żadnego konturu, zarysów jakiś przedmiotów. Wszystko było jakby rozmyte …
„Jestem w wodzie. Boże tonę !” – Anna była przerażona próbowała wykonać jakiś ruch, aby wydostać się na powierzchnię. Próbowała ruszyć ręką, ale nie mogła. Ktoś skrępował jej ciało. Dookoła było ciasno, przerażająco ciasno.
Nagle przerażenie ustało. Anna uświadomiła sobie, że wcale nie tonie. Nie może utonąć, bo nie oddycha. Nie oddychała też przed minutą. Nie oddycha !
Starała się dokładnie przyjrzeć otoczeniu. Była zanurzona w płynie. To nie była jednak woda. Płyn był lepki i ciepły. Był przyjemny dla skóry, taki otulny.
Gdzieś z bliska dobiegał ją dziwny dźwięk . Przypominał coś … Coś jakby stłumione rytmiczne uderzenia. Ten dźwięk był znajomy i całkiem ją wyciszył.
To absurdalne, ale poczuła się bezpiecznie, właśnie tu, w tym dziwnym miejscu, w którym nie oddychała.
„Ten dźwięk to bicie serca”
„Nie mojego serca”.
Dźwięk dobiegał z góry, więc ona musiała znajdować się pod czyimś sercem…
I w jednej chwili zrozumiała!
Anna była w łonie. Była wewnątrz innej istoty. Tak blisko jej serca, że prawie czuła jakby biło w niej samej.
Jestem i żyję.”
Poczuła przypływ miłości. Uczucie w nieokiełznany sposób narastało w niej, jakby chciało eksplodować.
Wszechogarniającą bliskość drugiego człowieka jakiej nigdy nie doświadczyła. To tak, jakby jej duszę wpisano w cudze istnienie. Spełnienie …
Odwieczne pragnienie jedności …
Już na zawsze chciała tutaj zostać. A więc to jest niebo, którego szukałam?
Powoli myśli wyciszały umysł a huk silników zaczął się oddalać. Anę ogarnęła błogość i cisza.
…
Kiedy się obudziła nie była już w samolocie. Była w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu.
„przerażona zaczęła szukać po omacku wyjścia, ale nie mogła się ruszyć. Jej ciało było czymś skrępowane. Zaczęła wpadać w panikę. „- To kolejny zamach”- pomyślała. Na chwilę ustała w konwulsjach szarpaniny i zaczęła nasłuchiwać. Dźwięki samolotu nie dobiegały, a więc wylądowali. Może ktoś podał jej środek nasenny do herbaty, skoro nie pamięta, jak się tu znalazła. Przerażenie znów zaczęło narastać, kiedy uswiadomiła sobie
…
Proszę Pani ! Proszę zapiąć pasy ! Lądujemy !
„ Dziękujemy Państwu za lot. Jesteśmy na lotnisku w Jamaracie. Na zewnątrz panuje temperatura 31 stopni C. Mam nadzieję, że miło spędziliście Państwo czas na pokładzie samolotu linii Air Angels. Dziękujemy i do zobaczenia !” – głos stewardesy ostatecznie wyrwał Annę z sennego marzenia.
Ruszyli w kierunku lotniska. Anna patrzyła przez szybę. Deszcz mocno smagał ją strugami wody. Czasem jedna kropla odrywała się od pozostałych i spływała wolniutko po szybie, by chwilę później stoczyć się na ziemię, wprost w olbrzymie kałuże. Anna obserwowała drogę tych samotnych kropli, które po chwili jednoczyły się.
- 100 denarów- głos kierowcy wyrwał ją z zamyślenia
- 100 denarów za kurs … Jesteśmy na lotnisku.
Anna zabrała bagaż i udała się w kierunku terminala.
Na lotnisku kłębiły się tłumy ludzi. Mówili w różnych językach. Było tu tak głośno, że Anna nie mogła czasem odróżnić kto w jakim języku mówi.
Była na największym na świecie lotnisku. Co 10 sekund startował lub lądował samolot. Olbrzymie huczące maszyny ociężale podnosiły swe cielska z pasa, by po chwili z lekkością ważki wzbić się w powietrze.
- „W tym miejscu przecinają się wszystkie ludzkie szlaki. W ciągu jednego dnia samoloty z tego lotniska polecą prawie w każdy zakątek Ziemi.„- pomyślała.
Nagle to miejsce skojarzyło jej się z pustynią … Z karawanami przemierzającymi gorące piaski … Poszukującymi oazy, by ugasić pragnienie i chwilę odetchnąć w cieniu daktylowców …
-„Pasażerowie lecący do Jamaratu - nr lotu 7371 proszeni są o zgłaszanie się do odprawy paszportowej i kontroli celnej. Przypominamy, że w bagażu podręcznym nie można przenosić metalowych ani twardych plastykowych przedmiotów.
Pasażerowie lecący do Jamaratu …
Anna udała się w kierunku odprawy paszportowej i celnej.
- Dzień dobry, proszę o Pani paszport i wizę.
Położyła dokumenty na blacie.
- Dziękuję. Proszę przejść do kontroli osobistej.
Kontrola osobista … To stała praktyka na lotniskach od 3 lat. Od wielkiego zamachu w terminalu na lotnisku Abrahama. Zginęło wtedy 9 tysięcy osób. Jeden człowiek, jedna bomba … 9 tysięcy grobów.
Teraz każdy pasażer samolotu musi poddać się kontroli osobistej. Sprawdzany jest bagaż, ubranie, ciało … Bardzo dokładnie. To nieprzyjemne doświadczenie, być tak dotykanym, tak osobiście. To cena za komfort podróży samolotem. Czasem nie ma innego środka transportu, kiedy się jedzie na drugą stronę kuli ziemskiej. Panuje powszechny strach … Każdy jest sprawdzany bardzo dokładnie.
Anna przypomniała sobie czasy, kiedy latała z mamą na wakacje na Wyspę Kota. Wtedy wystarczył paszport, bo nikt nie bał się drugiego. Ludzie ufali sobie. Wsiadali do samolotu i lecieli… Czerpali przyjemność z samego lotu. Jedli, rozmawiali, zawierali znajomości na pokładzie. Byli uśmiechnięci. Cenili wolność, po Wielkiej Wojnie.
Rozejrzała się wokół siebie. Patrzyła na ludzi. Obok stała skośnooka kobieta. Coś wykrzykiwała, kiedy wyrzucono jej rzeczy z walizki na stolik. Za nią stał mężczyzna, czarnoskóry. Był cały spocony i bardzo ciężko oddychał. Nic nie mówił, nie denerwował się. Jednak jego twarz była jakaś smutna, bez wyrazu. Jakby wytopiona z wosku.
Anna znów wróciła myślami do przeszłości …
…
Patrzyła przez okno w samolocie na uciekającą w dole Ziemię. Trochę się bała, więc ściskała mamę za rękę. Wiedziała, że ten strach minie, kiedy samolot osiągnie pułap. Wtedy poczuje ulgę i będzie się cieszyć, że jadą razem na wakacje na Wyspę Kota.
Jeździły tam od czasów, kiedy pamięta. To było piękne miejsce. Taki mały raj.
Wyspa była złoto piaszczysta a jednocześnie pokryta zielenią, która skradała się tuż pod sam brzeg oceanu. Godzinami wylegiwały się z mamą na plaży. Rozmawiały … Rozmawiały o wszystkim co umyka, ale te rozmowy nigdy Annie nie umknęły.
Mama opowiedziała jej kiedyś legendę o tym miejscu, które nazywano Wyspą Kota.
„ Żył kiedyś pewien człowiek, który stracił swoją córkę, żonę i matkę. Wszyscy zginęli w czasie wojny. Zbuntował się przeciwko Bogu, bo nie mógł zrozumieć, dlaczego Ten tak go doświadczył. Był człowiekiem uczciwym i bardzo wierzącym. Walczył odważnie starając się nie naruszać reguł boskich przykazań.
I nagle ten cios … Zburzył wszystko… Cały jego świat miłości. Jedyne, co ocalało w jego sercu, miało tylko jedno imię – Cierpienie. W duszy, którą zrodziło światło czystego serca, powstał mrok . On dał początek zemście i nienawiści, dał początek śmierci. Ponoć jego własnej „– tak mówiła mama.
Mężczyzna z piękna uczynił szkaradztwo… Jednak jego Dusza wciąż pamiętała piękno, jego smak i zapach. Nigdy nie oswoiła się z nową sytuacją. Dlatego mężczyzna ten zawsze nosił w sercu gorycz, bo ani zemsta ani strach i ból, nie przyniosły mu ulgi. Legenda głosi, że pewnego dnia postanowił oddać swoje życie wodom, by ugasić swoje cierpienie. Przywiązał do szyi kamień i skoczył do oceanu. Jednak Bóg nie mógł go przyjąć gdyż splamił swe serce … Nie chciał go również Szatan, bo resztka piękna wciąż tkwiła w jego duszy. Wzburzył się wtedy ocean i wyrzucił człowieka na brzeg, lecz pod inną postacią.
Mężczyzna został zakuty w ciało Kota, który otrzymał siedem żyć. Każde miało być pokutą za zwątpienie, miało być wspomnieniem szczęścia i cierpienia.
Ponoć Kot, który wyszedł z piany oceanu jest błękitny jak jego odmęty i równie niebezpieczny jak jego gniew.
- Jednak kiedy ktoś bardzo wierzy w to co robi i czyni to z miłości, kot wychodzi z lasu, by pomóc człowiekowi. Tak spłaca swój dług.
- Naprawdę mamo?- spytała Anna
- Nie wiem kochanie. Tak mówią tubylcy. Dlatego wyspę tę nazwano Wyspą Kota. „
…
Samolot do Jamaratu wzbił się w powietrze.
Na wspomnienie o mamie Annie napłynęły łzy. To już 3 lata od jej tragicznej śmierci…
Wygodnie usiadła w fotelu.
- Dla Pani kawa czy herbata ? – spytała stewardesa
- Poproszę herbatę.
- Oczywiście, kawa w Pani stanie nie jest wskazana. – stewardesa ze zrozumieniem pokiwała głową.
Anna postawiła herbatę. Położyła dłoń na brzuchu. Robił się coraz bardziej okrągły.
Ziemia pod Anną uciekała. Z minuty na minutę, olbrzymie budynki, wielopasmowe drogi, zamieniały się w ziarenka … maleńkie ziarenka piasku. Z tej wysokości spojrzenie na Ziemię zmieniało kontekst. Wszystko było niby w zasięgu ręki, a jednocześnie tak irracjonalnie małe, że prawie nierzeczywiste. Ziemia, taka mała piaskownica a jednocześnie tak wielka, że samemu trudno ją ogarnąć…
Zrobiło się tak dziwnie mlecznie … Rzeczywistość jakby straciła ostrość i kontrast. Ucichł huk silników, zapach herbaty ulotnił się … Anna nagle uświadomiła sobie, że nie jest już w samolocie.
Była … Gdzieś … Rozejrzała się dookoła, ale nie mogła niczego dostrzec, żadnego konturu, zarysów jakiś przedmiotów. Wszystko było jakby rozmyte …
„Jestem w wodzie. Boże tonę !” – Anna była przerażona próbowała wykonać jakiś ruch, aby wydostać się na powierzchnię. Próbowała ruszyć ręką, ale nie mogła. Ktoś skrępował jej ciało. Dookoła było ciasno, przerażająco ciasno.
Nagle przerażenie ustało. Anna uświadomiła sobie, że wcale nie tonie. Nie może utonąć, bo nie oddycha. Nie oddychała też przed minutą. Nie oddycha !
Starała się dokładnie przyjrzeć otoczeniu. Była zanurzona w płynie. To nie była jednak woda. Płyn był lepki i ciepły. Był przyjemny dla skóry, taki otulny.
Gdzieś z bliska dobiegał ją dziwny dźwięk . Przypominał coś … Coś jakby stłumione rytmiczne uderzenia. Ten dźwięk był znajomy i całkiem ją wyciszył.
To absurdalne, ale poczuła się bezpiecznie, właśnie tu, w tym dziwnym miejscu, w którym nie oddychała.
„Ten dźwięk to bicie serca”
„Nie mojego serca”.
Dźwięk dobiegał z góry, więc ona musiała znajdować się pod czyimś sercem…
I w jednej chwili zrozumiała!
Anna była w łonie. Była wewnątrz innej istoty. Tak blisko jej serca, że prawie czuła jakby biło w niej samej.
Jestem i żyję.”
Poczuła przypływ miłości. Uczucie w nieokiełznany sposób narastało w niej, jakby chciało eksplodować.
Wszechogarniającą bliskość drugiego człowieka jakiej nigdy nie doświadczyła. To tak, jakby jej duszę wpisano w cudze istnienie. Spełnienie …
Odwieczne pragnienie jedności …
Już na zawsze chciała tutaj zostać. A więc to jest niebo, którego szukałam?
Powoli myśli wyciszały umysł a huk silników zaczął się oddalać. Anę ogarnęła błogość i cisza.
…
Kiedy się obudziła nie była już w samolocie. Była w jakimś ciasnym, ciemnym pomieszczeniu.
„przerażona zaczęła szukać po omacku wyjścia, ale nie mogła się ruszyć. Jej ciało było czymś skrępowane. Zaczęła wpadać w panikę. „- To kolejny zamach”- pomyślała. Na chwilę ustała w konwulsjach szarpaniny i zaczęła nasłuchiwać. Dźwięki samolotu nie dobiegały, a więc wylądowali. Może ktoś podał jej środek nasenny do herbaty, skoro nie pamięta, jak się tu znalazła. Przerażenie znów zaczęło narastać, kiedy uswiadomiła sobie
…
Proszę Pani ! Proszę zapiąć pasy ! Lądujemy !
„ Dziękujemy Państwu za lot. Jesteśmy na lotnisku w Jamaracie. Na zewnątrz panuje temperatura 31 stopni C. Mam nadzieję, że miło spędziliście Państwo czas na pokładzie samolotu linii Air Angels. Dziękujemy i do zobaczenia !” – głos stewardesy ostatecznie wyrwał Annę z sennego marzenia.
środa, 6 stycznia 2010
Ten pierwszy raz
Etykiety:
owoce morza
Pamiętam pierwszy raz, kiedy miałam do czynienia z owocami morza. To było dawno temu w Brukseli. Znajomi chcieli mnie ugościć i zaprosili do eleganckiej restauracji, w której serwowano wyłącznie owoce morza. Usiadłam grzecznie przy stole i jak przynieśli półmiski z całymi krabami, langustami, muszlami i to wszystko nieobrane, a do tego w aksamitnym etui zestaw 12 narzędzi, które wygladały jak chirurgiczne... Oblał mnie zimny pot. Miałam ochotę uciekać czym prędzej... Ale jak, zrobię przykrość przyjaciołom. Więc siedzę i patrzę z przerażeniem coraz większym. Nie ma widelca, czym to nabrać. Co tu sie je w ogóle??? I jak??? I ten krab wielki co wygląda jak tarantula... No ten to wprawił mnie w dreszcze. A moja koleżanka własnie zaczęła mi nakładać tego delikwenta. Po instruktażu jak obsłużyć opancerzonego zwierza zabrałam się drżącymi rękami do zabiegu chirurgicznego. No i w pewnym momencie jak ten nie wyskoczy w górę,jak nie przeleci nad stołem i bach! Wylądował na Panu w nienagannym garniturze, który siedział przy stoliku obok. No to koniec. Wojna polsko-flamandzka gotowa! I co teraz??? Co teraz??? Dobra, wstałam, wyprężyłam polską pierś przed siebie i ruszam do faceta, który od dłuższej chwili patrzy mi głęboko w oczy z niedowierzaniem. Podchodzę i mruczę pod nosem jak mantrę: sorry... sorry... sorry...pardon... pardon... pardon. W czasie wypowiadania mantry chwytam potwora pancernego w dłoń, drugą wygładzam Panu marynarkę i jak rak tyłem wycofuję się do swojego stolika wciąż brzęcząc pardon... sorry..... sorry. Wściekła walnęłam krabem o swój talerz! A co, niech wie potwór z morskich odmętów gdzie jego miejsce do cholery! I tak to było. Ponoć pierwszy raz pamięta się przez całe życie i z całą pewnością to prawda.
wtorek, 5 stycznia 2010
Mule po żeglarsku, czyli "Moules mariniere"
Etykiety:
Kuchnia Francji,
owoce morza
Wszystkim, którzy kochają owoce morza dedykuję ten przepis. Oczywiście nie ja go wymyśliłam, tylko Francuzi! To prosty przepis i szybki w realizacji a efekt murowany. Ja uwielbiam owoce morza. Zawsze mówię o nich: " moje kochane robaczki". Choć owoce morza, to również ryby. Szczególnie teraz, kiedy zimno na zewnątrz, bierze mnie chcica na te żyjątka z atawistycznej big macicy - oceanu. I coś w tym jest. Mule, krewetki, langusty, kraby i homary, małże Św. Jakuba i przegrzebki i kalmary i ośmiornice i wszyscy towarzysze podwodnego świata mają wysokie stężenie łatwo przyswajalnego białka. Co więcej kwasy omega i masę witamin i mikroelementów. Ale po prostu piorunujące dawki. BYć może dlatego nazywane są afrodyzjakami. No bo po takiej bombie witaminowej i białkowej jak może zachowywać się człowiek w towarzystwie ukochanego, czy ukochanej? NO jak??? :-). Zawsze może zanurkować w wannie wraz ze swoim daniem i myśleć, że jest w oceanie!
A więc potrzebujemy:
2 kg żywych muli ( mogą być mrożone, jeśli już mrożone to pyszne są nowozelandzkie )
2 szklanki białego wytrawnego wina, najlepiej Waszego ulubionego
6 posiekanych szalotek a jeśli nie dostaniecie to po prosyu zwykłej cebuli
bouguet garni ( mieszan ziół- podam niżej)
pieprz czarny
chrupiąca bagietka z masłem do podania lub jedzcie same, bo pyszne.
Łyżka masła
Bouguet garni:
To francuski bukiet ziół zamknięty w lnianym lub bawełnianym woreczku, lub przewiązny sznurkiem. Jego skład jest zmienny w zależności do jakej potrawy jest dodawany. Jednak często się powtarzają te same skłdniki jak pietruszka, czy liśc laurowy. Ja daję: 3, 4 gałązki świeżego tymianku, 3 gałązki świeżej pietruszki, 4 liście laurowe. KIedy nie mam woreczka wrzucam wszystko luzem a co? Wyłowi się!
Jeśli mule nie są oczyszczone, trzeba je najpierw oczyścić, zrywając nożem pod bieżącą wodą wszystkie narośle z muszli. Jeśl mule są żywe, czyli kupione w wodzie, wyrzucam każdą, która jest otwarta a nie zamyka się po naciśnięciu ręką.
W dużej, głębokiej patelni lub rondlu rozgrzewam masło, wrzucam szalotkę, bukiet ziół i wlewam wino i dodaję pieprz. Doprowadzam do wrzenia Teraz dodaję mule. Gotuję ok. 10 minut na dużym ogniu, aż się otworzą, często je mieszając. Muszle, które pozostały zamknięte wyrzucam. Są nieświeże.. Jeśli po dodaniu muli do garnka na kilka minut przestanie wrzeć, trzeba przedłużyć gotowanie o te minuty. Do tego bagietka, białe wino i jemy palcami. Podaje się misy z wodą, które mogą być z płatkami róż lub plastrami cytryny do przemywania dłoni. Mule można jeść nabierając mięso połowką muszli. Kto lubi bardziej słone, może sobie trochę posolić. Na zdrowie!
A więc potrzebujemy:
2 kg żywych muli ( mogą być mrożone, jeśli już mrożone to pyszne są nowozelandzkie )
2 szklanki białego wytrawnego wina, najlepiej Waszego ulubionego
6 posiekanych szalotek a jeśli nie dostaniecie to po prosyu zwykłej cebuli
bouguet garni ( mieszan ziół- podam niżej)
pieprz czarny
chrupiąca bagietka z masłem do podania lub jedzcie same, bo pyszne.
Łyżka masła
Bouguet garni:
To francuski bukiet ziół zamknięty w lnianym lub bawełnianym woreczku, lub przewiązny sznurkiem. Jego skład jest zmienny w zależności do jakej potrawy jest dodawany. Jednak często się powtarzają te same skłdniki jak pietruszka, czy liśc laurowy. Ja daję: 3, 4 gałązki świeżego tymianku, 3 gałązki świeżej pietruszki, 4 liście laurowe. KIedy nie mam woreczka wrzucam wszystko luzem a co? Wyłowi się!
Jeśli mule nie są oczyszczone, trzeba je najpierw oczyścić, zrywając nożem pod bieżącą wodą wszystkie narośle z muszli. Jeśl mule są żywe, czyli kupione w wodzie, wyrzucam każdą, która jest otwarta a nie zamyka się po naciśnięciu ręką.
W dużej, głębokiej patelni lub rondlu rozgrzewam masło, wrzucam szalotkę, bukiet ziół i wlewam wino i dodaję pieprz. Doprowadzam do wrzenia Teraz dodaję mule. Gotuję ok. 10 minut na dużym ogniu, aż się otworzą, często je mieszając. Muszle, które pozostały zamknięte wyrzucam. Są nieświeże.. Jeśli po dodaniu muli do garnka na kilka minut przestanie wrzeć, trzeba przedłużyć gotowanie o te minuty. Do tego bagietka, białe wino i jemy palcami. Podaje się misy z wodą, które mogą być z płatkami róż lub plastrami cytryny do przemywania dłoni. Mule można jeść nabierając mięso połowką muszli. Kto lubi bardziej słone, może sobie trochę posolić. Na zdrowie!
poniedziałek, 4 stycznia 2010
Awatar- dzieło życia reżysera
Dziś byłam w kinie. Szłam tam z bardzo mieszanymi uczuciami . Bo nie lubię go za Titanica a uwielbiam za Terminatora, Otchłań i Obcego. Do tego wszystkiego nie jestem fanką S-F. Ale... Mimo skrajnych recenzji i mojej niechęci... wibiło mnie w fotel. Nakreślony przez niego świat w 3 D jest ... Jest wspaniały. Ale tym razem to nie tylko zasługa efektów specjalnych, choć przyznam szczerze, że dzięki nim byłam wewnątrz tego świata... Świata Pandory, który tak naprawdę jest niebem- marzeniem każdego z nas. Na pierwszy rzut oka oglądamy kolejną wysokobudżetową hiperprodukcję amerykańską. Rozżalona sztampą Titanica, nawet nie staram się dociekać czegoś w filmie. Ale nagle zaczyna mnie wciągać, uwodzić cały ten magiczny świat. I dostrzegam, że tym razem reżyser zakodował film. Odnajduję w nim nieśmiało ukrytą wielokuturowość postaci. Na pierwszy plan wysuwa się pogarda USA w obliczu historii starej i nowej. J.C. wyraźnie krytykuje swoją ojczyznę za zniszczenie cywilizacji Indian, co jednocześnie wiąże z niszczeniem przyrody i symbiozy człowieka z nią. Obnaża USA za politykę starą i nową. Za prowadzone wojen, które mają na celu zyski a nie dobro kogokolwiek. Wciąga w to całą kulturę Zachodu, wskazując palcem na brak tolerancji religijnej, brak poszanowania przyrody i zapomnienie tego, kim naprawdę jesteśmy... Ludźmi a nie jak przewrotnie nas nazywa: Ludźmi Nieba. Mieszkańcy dalekiej planety są z Pandory. W prosty sposób J.C. odwraca kuturową konotację skojarzeń:Pandora - ( u niego dobre), LUdzie NIeba- to my-zło. To kolejna zabawa, która jest apelem o przewartościowanie tego, co nam wydaje się doskonałe. Film historyczny w dziejach kinematografii.
Subskrybuj:
Posty (Atom)