Butterfly i prośba do czytelników

To kulinarna podróż przez smaki świata, w poszukiwaniu smaku doskonałego. Każdego dnia będę coś gotować dla siebie i dla Was. Może wspólnie odnajdziemy harmonię zmysłów. Zupy,sery,mięsa,wędliny,owoce,morza,sałatki,chleb,makarony,pizza,desery. Mniam! Afrodyta powstała z morskiej piany... Butterfly z mojej wanny pełnej jabłek. Leć, leć motylku do ludzi. Przynieś im radość i uśmiech. Wrzuć im do garnka garstkę szczęścia i natkę spokoju. Leć, leć mój malutki.
Wszelkie prawa autorskie są zastrzeżone dla autora bloga. Opublikowane fragmenty powieści pod roboczym tytułem "Gniew Aniołow" są również własnością autora bloga i zostały przez niego napisane, według dat publikacji. Za uszanowanie zasad tej strony dziekuję :)

autor: Izabela Sikorska

wtorek, 28 września 2010

Wieża Babel

Wieża Babel (hebr. balal, bll - pomieszanie, zmieszanie, zamęt), (akad. bab-ili - brama boga) Za oknami pada, w moim województwie znowu stan alarmowy na rzekach. Coś mnie dziś dziwnie nastraja do życia. Zaczęło się od Nivejki... Mało nie zginęła w czołowym zderzeniu. Nivejko nawet nie wiesz, jak się cieszę, że nic Ci nie jest! Pasażerowie polskiego autokaru mieli mniej szczęścia, taka tragedia... Nasze życie, lub jego pozbawienie... Wieża Babel. Wokół chaos i zawierucha a wewnątrz my - ludzie. Czy możemy coś zrobić, by zmienić bieg zdarzeń? Skąd się bierze szczęście jednego a tragedia drugiego? Arytmetyka życia, katoda, anoda, dążenie Wszechświata do constans... Jestem pewna, że Albert Einstein to wiedział. Moja praca polega na słuchaniu drugiego człowieka. Słucham więc ludzi uważnie, w maksymalnym skupieniu. Oni mówią, minutami, godzinami, latami... Często mówią: pierwszy raz ktoś mnie wysłuchał, albo nigdy nikomu tego nie mówiłam... Albo płaczą z bezradności, samotności... Czasem płaczę z nimi, ale moje łzy płyną w odwrotną stronę. Nie po policzku, kapią do środka, do mego wnętrza. Wiem też, że w dniu, kiedy moje oczy zobojętnieją na drugiego człowieka, powinnam przestać wykonywać swój zawód. Bo już niczego nie napiszę, nie zrobię żadnego filmu, reportażu, nie ugotuję nic smacznego. Bo jak wielokrotnie już pisałam, moją inspiracją są ludzie. Wczoraj, przedwczoraj... Słucham... Młodej dziewczynki, choć pełnoletnia, mogłabym być jej mamą... Śliczna, zgrabna młoda kobieta. NIc nie zwiastuje traumy... Zaczyna mówić. Pierwsze jej słowa brzmią: Pochowałam niedawno swojego dwumiesięcznego braciszka... Moja mama jest alkoholiczką... Upiła się i poszła spać.... Wtedy jej konkubent wyjął maluszka i zabrał do siebie. Wybucha płaczem... Udusił się... Kołderka.... Sama musiałam go pochować. Historia druga... Szczęśliwe małżeństwo, on przychodzi we wtorek do domu, mówi: mam kochankę, odchodzę. Jeszcze wczoraj twierdził, że kocha... W dniu rozwodu krzyczy na całą salę: nienawidzę Cię za to, że jesteś bezpłodna! Tego samego dnia rodzi mu się córeczka. Kobieta opowiada mi to drżącym głosem... Nie płacze lzami... Cale jej ciało jest słowem: ból. To nie scenariusz filmowy, to prawdziwi ludzie, ich historia, bo życie to najbardziej Wyrafinowany Scenarzysta. Przemierzam latami tę ludzką Golgotę z jednej historii robią się trzy, potem sto, teraz to już tysiące. Czy ich zapomniałam? Nie. Pamiętam ich twarze, oczy, czasem jakiś zapach, dźwięk przywołuje po latach tego człowieka, jego historię. To historia każdego z nas, nie zapominajmy o tym by rozmawiać z bliskimi, by ich dostrzegać i kochać, bo to jedyna droga w Wieży Babel. Moja historia: kilka dni temu dzwoni telefon. Jest 6.45 rano. Mąż drżącym głosem mówi: wjechał we mnie czołowo, samochód skasowany. Podłoga ucieka mi spod nóg, nie mogę nabrać powietrza, by zapytać: Czy jesteś ranny? - Nie jestem. Rozłącza się. Osuwam się po ścianie. Wyrafinowany Scenarzysta jeszcze raz dał mi los, zamiast wilczego biletu. Jednak wiem, że pewnego razu wręczy mi ten drugi. I niech tak zostanie, że wiem. Resztę odsuwam na bok, bo wierzę, że jeszcze nie teraz i ta wiara sprawia, że wciąż trwam i słucham. Na wzmocnienie coś co dla wielu zabrzmi strasznie, ale tak to już jest w życiu, że czasem rzeczy, które wydają się być straszne, mogą być zbawienne... Ta slatka taka jest. To swoiste lekarstwo, ładujące witaminami i minerałami. Dawniej używane w przeziębieniach oraz anemii. I choc patrząc na składniki wyda się to dziwne, ale w smaku jest doskonala, choć z wyglądu niezbyt urodziwa. Sałatka ta, to tradycyjne danie, które można odnaleźć w starych, polskich książkach kucharskich oraz w tradycji polskich Żydów. Potrawa zanikła, wyginęła, więc odkurzam ją, bo jej zdrowotny wpływ jest zbyt cenny, by go nie przytoczyć. W dodatku robi się ją szybko i prosto.
Sałatka "Kawior żydowski"
- dwie duże cebule jasne -
4,5 jajek na twardo
- 30 dkg wątróbki z gęsi lub indyka - gęsi smalec ( tłuszcz)
- sól i pieprz do smaku.

Cebulę drobno siekamy, jajka na twardo też siekamy. Wątróbkę smażymy w dość sporej ilości gęsiego tłuszczu ( lub kaczego). Gorącą wątróbkę wrzucamy do miski z cebulą i jajami i zalewamy wszystko wrzącym tluszczem. Mieszamy i dostawiamy na 30 minut, aby skruszała cebula. Na koniec solimy i doprawiamy do smaku pieprzem. Gotowe. Kto nie lubi ostrych potraw niech wstawi do lodówki na noc sałatkę. Do rana straci w zupełności swoją moc. Ja jednak lubię jeść ją świeżą, bo wtedy ma najlepszy smak. Mało jest takich dań, które zawierają w sobie prawie wszystkie potrzebne naszemu organizmowi składniki. Ta dziwna sałatka jest bogactwem: żelaza, witamin A.D, C, z grupy B i wielu innym. Kiedy poczujecie, że bierze Was grypsko, zróbcie sałatkę i zjedzcie dużą ilość wieczorem a przed snem wypijcie gorącą herbatę z sokiem malinowym i rumem. Rano powinna być znaczna poprawa. Smacznego więc... I siły i pogody ducha. Zanim skończyłam pisać ten post... Przestało padać... I jak w to nie wierzyć, że zawsze może być lepiej :)

poniedziałek, 27 września 2010

Chili con carne - hotelowe kuluary

Tak sobie płynę przez to życie, zawijając do rożnych portów. Czasem zakotwiczę, a kiedy wiem, ze to nie ten port... Odpływam na dalekie i głebokie wody. W sobotę i niedzielę odbyłam podróz słuzbową z mężem na konferencję międzynarodową. Tlum ludzi, zaganianych... Więc po wszystkich celebracjach nadszedl wieczór. Zbliżała się godzina bankietu, odświetne stroje, ferwor, śmiech. Podczas imprezy wyszłam zaczerpnąć świeżego powietrza. Podeszla do mnie pewna pani doctor. Bardzo miła, szukala kontaktu. W trakcie naszej rozmowy odebrała telefon od męża: " Gdzie jestem? Na bankiecie. Tak.. Tak... Przyjedziesz?... Jak chcesz. Ja tu zostaję. Dobrze... Spotkamy sie w hotelu. " Mijają dwie godziny. Wracamy z mężem do hotelu. Jest północ, wokół hotelowego barku siedzą ludzie. Zamawiam żurek... Tak znowu zurek. Jest pyszny! Jem sobie powoli, kiedy od stolika za moimi plecami dobiegaja mnie slowa rozmowy: " Musiałeś miec cięzkie dziecinstwo... Rodzice Cię skrzywdzili..." Obracam się delikatnie za siebie, a za mną z mlodzieńcem siedzi pani doktor, którą poznałam kilka godzin temu. Myslę sobie... NIc sobie nie myślę, bo nie wiem. Jej mąż? Pomiędzy łyżkami żurku, slyszę dalszą rozmowę: Ona: "Chodź do pokoju... No chodź... Poznamy się lepiej". Po chwili wyszli do pokoju. Nastepnego dnia pani wraz z mężem jakby nigdy nic, uczestniczyła w konferencji. Dziś CHILI CON CARNE! - 1/2 KG mielonej wolowiny dobrego gatunku - 2 puszki fasoli czerwonej ( moze być 1/2 opakowania suchej, nalezy ją zalać wodą na noc, by zmiękła) - 3 ząbki czosnku - 2 średnie cebule - garść śweiżego oregano - 2, 3 parpyczki chili ( może być susz, czyli płatki chili, wtedy dwie płaskie łyzki od zupy) - dwie chochle bulionu wolowego - 6 łyżek oliwy z oliwek - 5, 6 pomidorów obranych ze skórki, lub dwie puszki pomidorów Mieszajcie wqedług kolejności do jakiej jesteście przyzwyczajeni. Cztery razy wywalilo mnie z sieci i skasowało mój wpis. Gotujcie 1,5 godziny na wolnym ogniu, podawać z tortilla, polane kwaśną śmietaną i posypane natka pietruszki. p.s. Panowie nie byli w jednej osobie ;) :(

wtorek, 21 września 2010

Grzybki marynowane i leśne opowieści

Sezon jesiennych przetworów otwarty. Od dziecka uwielbiam jeść grzyby w każdej postaci a na dodatek je zbierać. Poszukiwanie grzybów w lesie mnie wycisza. A każda kolejna czapka wystająca spod igliwia raduje. Nie wiem czemu a zbieranie grzybów kojarzy mi się z czymś bajkowym, przysłowiowym Grzybkiem Muchomorkiem, co to przyjaźnił się z zajączkiem. Kiedy wchodzę do lasu nie straszne mi kleszcze i pająki, zew grzybowy jest silniejszy... Wzywa mnie las niczym wilka... Co ciekawe nie gubię się w lesie, nie wiem jak to się dzieje, ale ja zawsze wiem w którym kierunku wracać, nawet jak długo kluczę w gęstwinie robiąc wiele kilometrów. No to się tak rozmarzyłam, bo w tym roku nawet jeden raz nie byłam na grzybach z powodu braku czasu.
zdjęcie pochodzi: http://commons.wikimedia.org/
:( A lasy w zasięgu ręki. Kto lubi grzybki, temu podaję mój od lat sprawdzony przepis na marynatę. Mój ślubny tak nie cierpi zapachu gotującego octu, że zawsze ucieka z domu, kiedy robię zalewę do grzybów. No, ale za to jest pierwszy do jedzenia ich. Wtedy to muszę chować słoiczki z leśnym skarbem, bo Wielkanocy nie doczekają. MARYNOWANIE Potrzebujemy: - 1 kg grzybów leśnych: podgrzybek, prawdziwek, rydz, kurka, gąska (zielonka), opieniek, kozak (koźlarz), maślak, sitak, borowik Raczej unikamy mieszania gatunków, w każdym słoiku powinien być jeden - 2/3 szklanki octu spirytusowego 10 %, połączonego z dwiema szklankami wody - 2,3 płaskie łyżki cukru -4 listki laurowe - 6-7 ziaren ziela angielskiego - dwie płaskie łyżki ziaren białej gorczycy - jedna marchewka - jedna biała cebula Płyny wlewamy do garnka, łączymy z cukrem. Podgrzewamy i próbujemy czy jest odpowiedni w smaku, to znaczy musi być słodko-kwaśny. Jeżeli jest zbyt mało kwaśny dodajemy ocet, ale bardzo ostrożnie, najlepiej łyżką do zupy. Jeśli smak jest już zrównoważony zagotowujemy i wrzucamy przyprawy: liście, ziele i gorczycę. W osobnym garnuszku gotujemy marchewkę (na w pół miękko), cebulę kroimy w półksiężyce. Grzyby dokładnie oczyszczamy z igliwia i ziemi, potem solidnie je kąpiemy pod bieżącą wodą i wrzucamy do wrzątku, osolonego jedną czubatą łyżeczką soli. Gotujemy 20-30 minut, odcedzamy. Zagotowaną marynatę studzimy. Ugotowaną marchewkę kroimy w talarki. Słoiki do marynaty albo parzymy wrzatkiem, albo dokłdnie umyte przecieramy sciereczką namoczoną w spirytusie. Chodzi o to, by dokładnie odkazić naczynia do marynowania, bo jakakolwiek bakteria, lub inne zanieczyszczenie może sprawić, że grzybki się popsują. Do gotowych słojów wkładamy na dno trochę cebuli, 2,3 talarki marchewki, na to kładziemy grzyby, delikatnie upychajac je ręką w słoiku (ale nie za mocno), na górna warstwę grzybów znowu kładziemy plastry cebuli i marchewki. Kiedy słoje są wypełnione, zalewamy letnia marynatą i po równo do każdego wkładamy po kilka ziaren gorczycy i ziela oraz liście laurowe. Pasteryzujemy. Wystarczy na dno głębokiego garnka położyć ścierkę do gotowania, na niej ułożyć słoje tak by nie stykały się ściankami i nie dotykały garnka, bo pękną. Jeżeli się nie mieszczą trzeba wziąc więcej garnków. Gotujemy weki około 15 minut w temperaturze 90 stopni C. Gorące ukladamy do góry nogami, czyli wieczkiem do spodu, najlepiej na kocu, przykrywamy i zostawiamy do wystudzenia. Chłodne słoiki obracamy i sprawdzamy wieko. Jak już pisałam wklęsła pokrywa oznacza, że wek "złapał" - jak mawiała moja bacia. SUSZENIE GRZYBÓW Do suszenia grzybów nadają się takie gatunki jak: prawdziwek, podgrzybek, koźlarz, borowik. Nie nadają się wszystkie grzyby blaszkowe a więc kurki, gąski, rydze, opieniek ani kania. Kania najlepsza jest smażona na maśle. MROŻENIE NA SUROWO Niektóre gatunki grzybów można zamrażac bez uprzedniego obgotowywania. Będą świetne zimą na grzybową zupę. Takie gatunki to: prawdziwek, podgrzybek, kozak, borowik, kurka i rydz. Pozostałe należy gotować 30 minut przed zamrożeniem. RADA: Jeżeli nie znacie się na zbieraniu grzybów, nie radzę z ich atlasem lub ksiązką-przewodnikiem iść na grzyby. NIe da się zebrać grzybów jadalnych patrząc na zdjęcia, ponieważ te same gatunki w zależności od rodzaju podłoża i leśnej roślinności mogą mieć różne barwy. Taka zabawa to raczej rosyjska ruletka. Lepiej kupić sobie grzyby w sklepie, lub na targowisku i to od licencjonowanego grzybiarza ( musi mieć uprawnienia). Grzyby są wspaniałe i to naprawdę delikates w kuchni świata, ale może być bardzo niebezpieczny, kiedy nie znamy się na gatunkach grzybów. Tego raczej uczy się z pokolenia na pokolenie, trzeba kilka lat zbierać grzyby ze znawcami, by bezbłędnie odróżnić na przykład szatana od prawdziwka, czy podgrzybka. Bywają identyczne!!! Zjedzenie szatana kończy się śmiercią, tak jak zjedzenie sromotnika. W lesie jest więcej takich pułapek. DIETA: Dzieciom poniżej trzeciego roku życia nie zaleca się spożywania grzybów. Ich układ pokarmowy nie jest jeszcze w pełni ukształtowany i nie ma odpowiednich enzymów, które pomogą w trawieniu grzybów. P.S. Pójdę za radą NIvejki i zacznę wprowadzać do bloga zdjęcia. Pokażę Wam również mojego domowego Anioła Stróża, kuchnię - moje królestwo i widok z okien mojego domu, czyli świat widziany przez mnie. Dziekuję Nivejce za radę :) Przemyślałam sprawę, ale potrzebuję czasu, by wprowadzić tu zmiany.

niedziela, 19 września 2010

Dla Lotnicy i każdego z Was

NIe będzie przepisu. Nie dziś. Dziś chcę napisać do Was, moich czytelników, bo każdy z Was jest dla mnie bardzo ważny. Nie znam Was, ale jesteście istnieniem rozsianym na Globie, każdy z nas codziennie przeżywa radość i smutek, ekscytację i łzy. Taki już nasz scenariusz na życie. Ja jednak nie potrafię obojetnie ot tak sobie przejść obok drugiego człowieka, nie potrafię milczeć, dlatego piszę a chętnie czasem bym sobie gębę zakneblowala, bo mam nie wyparzoną w realu. Oj, nie wyparzoną. Lotnico, czytam Ciebie i całym sercem czuję, jak jest Ci teraz ciężko. Tobie dedykuje ten wpis, zebys wiedziała, że po drugiej stronie kontynentu, jest ktoś, tej samej krwi i kości, czujący i łaknący tych samych barw, smaków i zapachów co Ty. Miałam podac Ci przepis na chleb z maszyny. Ale nie podałam, bo nie mam maszyny więc nie mogę go najpierw sprawdzić, więc byłby to fałsz. Bo ja najpierw gotuję, potem piszę a NIvejka słusznie mi zarzuciła, że powinnam dołączyć zdjęcia ze swojej kuchni. Ale ja nie wiem, czy chcę, bo mój dom jest moim Alibi i Oazą, nie wiem, czy jestem gotowa... Choć mam tak wspaniałych czytelników, że chyba się skuszę... LOtnico, więc to dla Ciebie, żebyś wiedziała, że nie jesteś sama :) Dziwny ten Internet... Dziwny jest ten kontakt, tutaj. TĘSKNOTA
Otwieram oczy,
nie ten widok
zapach obcy
nie budź mnie proszę
zostaw
kosmykiem włosów się otulę
rzęsami skryję łzy
nie budź mnie proszę
nie tu
boso wyszlam
trawa przylega do stóp
łzy wyciska rosa
nie moich pól
na brzegu oceanu przysiadam
wyczekuję horyzontu
nie ma go

Napisał Butterfly dla: Wiersz dedykowany Lotnicy

sobota, 18 września 2010

Soki owocowe

MALINA, JEZYNA, JAGODA Dziś wieczorem zbierałam orzechy, maliny, jeżyny. Ziemia była wilgotna, a pola na horynoncie spowijała delikatna mgła. Winna latorośl ugina się pod ciężarem czarnych owoców. Po pierwszym przymrozku, trzeba będzie je zbierać na wino. Powietrze pachnie jesiennie, trawą, zmieszaną z gnijącymi powoli liścmi, dymem, orzechami... Całe lato hodowałam swoje warzywa, z róznym skutkiem, bo bez oprysków, nawet trawy nie nawożę, zero chemii w moim ogrodzie. To ciężka praca. Ślimaki, turkucie podjadki, szpaki i inni sąsiedzi, spragnieni moich plonów. No, jakos się musimy dogadać w tej kwestii. Jestem mieszczanką, trzecie pokolenie, ktora osiedlila się na wsi, by podjąć trud ekologicznej produkcji zywności na własny użytek. kapusty nie ważą 3 kilo, są drobne, ale o wiele smaczniejsze, seler za to, jest olbrzymi bez ulepszaczy, zioła, rosną same, jak chwasty, coś pięknego. Plon pomidorów się skonczył. Nadchodzi czas zbiosu owoców. Maliny, jezyny, winogrona i moja wspaniała poźna jabłoń i morele. Dziś prosty przepis na rozgrzewający zimą sok. MOże być z malin, moje dzieci ten lubia najbardziej do herbatki podczas mrozu. Ale te same proporcje zachowujemy robiąc go z jeżyn, jagód, moreli. Potrzebujemy: 3 kg owoców 30 dkg cukru Owoce myję dokladnie, wrzucam do garnka, zalewam wrzątkiem, tak by były przykryte 1 cm nad powierzchnią owoca, dodaję cukier, podgrzewam na malym ogniu 1 godzinę. Gorące owoce wraz z płynem przelewam na sito i przecieram. Znowu podgrzewam 15 minut, jeżeli wydaje się zbyt slodki dodaje soku z cytryny, jeżeli zbyt kwaśny - dosładzam. Zlewam do słoików i pasteryzuję. 10-15 minut w temperaturze około 90 stopni C. W tym celu wystarczy w duzym garnku, napełnionym do połowy rozgrzać wodę, wstawic słoiki i gotować 15 minut. Potem słoje wyciągamy, dokręcamy pokrywy i odwracamy wieczkiem do dołu, aby sie zawekowały. Letnie weki odwracamy. Jeżeli pokrywa słoja jest wklęśnieta, powstał wek. Jeżeli nie, proces trzeba powtórzyć i warto to zrobić z inna nakretką. Do resztek owoców, które pozostaly po odciśnięciu soku dodaje żel fix i robie dżem. Nic sie nie marnuje. Prosty sposób na wlasny sok :) Smacznego :)

poniedziałek, 13 września 2010

"Obłuda" - poważny temat

Maga swoim komentarzem spowodowała, że muszę się wypowiedzieć w pewnej kwestii. Chodzi o wpis o kaczce. Chodzi o to, że Maga słusznie zauważyła, że nie widzimy w sklepie martwych zwierząt, tylko gotowy produkt, np. kiełbasę, więc nie kojarzy nam się to z niczym strasznym. Więc tak na prawdę jesteśmy obłudni. Maga nie oskarżaj się, tak sobie o tym wszystkim myślę... W naszym życiu społecznym ta obłuda to pewna forma sterylności emocjonalnej. Spójrzmy np. na naszą śmierć a nie zwierząt. Dawniej umierało się w domu, w otoczeniu bliskich, rodziny. Po śmierci rodzina przygotowywała zwłoki i wystawiała je w domu na co najmniej jedną dobę, aby wszyscy mogli się pożegnać ze zmarłym. Czuwano i modlono się przy trumnie a człowiek miał czas na przyjęcie faktu śmierci, na pożegnanie i pogodzenie się z nią. Teraz umieramy najczęściej w szpitalach, w samotności, ciało zabiera firma pogrzebowa, która załatwia wszystko. My przychodzimy dopiero na cmentarz, gdzie wszystko odbywa się sprawnie i profesjonalnie. Gorzej z nami, bo w tym wszystkim nie mamy czasu na to co najważniejsze w takiej chwili, na opłakiwanie zmarłego a to znaczy, że możemy nie pogodzić się z jego śmiercią co w efekcie może skończyć się depresją, kiedy pozostaniemy ze swoim bólem sami. Jednak systemy, które wokół nam zoorganizowano, są po to by było sterylnie, żeby człowiek nie patrzył na śmierć, bo my się boimy na nią patrzeć. Kolejny system sterylności to informowanie przez media o wojnie. Dajmy na to przykład Iraku. Informacje przed i w trakcie wybuchu wojny są sterylne. Nawet określenia, budowane przez PR-owców, którzy odpowiadają za informacje, te określenia równiez są sterylne. Mówi się "Ta operacja będzie chirurgiczna, zdalnie sterowane pociski osiągna cel z chirurgiczną precyzją, uderzą tylko w obiekty wojskowe! Spadły na domy i szpitale, zabijając dzieci, kobiety, niewinnych ludzi! Skąd wiemy to drugie teraz ? Bo na świecie codziennie na takich wojnach walczą dziennikarze mając w dłoni nie karabin a obiektywy. Walczą o prawdę, ginąc i poświęcając życie, bo wiedzą, że z dramatu wojny w Czeczenii, Afganistanie, Iraku, w sprawie Palestyna-Izrael, niewinnych ludzi wyzwoli tylko prawda. Za tę prawdę Ci dziennikarze oddają własne życie, walcząc o sprawy ważne dla całego świata i jego bezpieczeństwa. Takim reporterem o wielkim sercu, wspaniałym warsztacie pracy był Waldemar Milewicz. Od początku mojej reporterskiej pracy marzyłam by go poznać. Nie zdążyłam. Waldek zginął w Iraku. Odszedł jak bohater, na polu bitwy, na którym walczył o prawdę. Był reporterem wojennym, wiedział jakie to ryzyko, nie miał dzieci, nie chciał ich osierocić. Prosił najbliższych, że jeśli zginie... Mają na pogrzebie puścić utwór Depeche Mode "I feel you". Ta piosenka miała być jego pośmiertnym przesłaniem... Utwór na dole. Dzięki Waldek za to kim byłeś, to tez tak a'propos Katastrofy Smoleńskiej i awantury o to, kto jakim bohaterem jest! Zapraszam do dyskusji w komentarzach, bo chyba jest o czym porozmawiać, proszę jednak o zachowanie kultury wypowiedzi i przestrzegania demokratycznych zasad, bo wiem ile agresji jest w ludziach odnośnie tematu Katastrofy. Porozmawiajmy więc spokojnie :) o świecie i o nas. p.s. Dajcie przykład innym jak mozna rozmawiać nawet na trudne tematy. Przeciez wiem kto mnie czyta, nie bójcie się, pomozcie mi trochę :) Dlaczego mamy być obrazem zwyklej, polskiej mentalności. NIe wazne kto za kim jest, wazne jak rozmawiamy i czy w ogole potrafimy. Wierzę w Was...znam swoich czytelników i dziękuję, że jesteście! Przemówcie! p.s.2 Wladek chyba miał dzieci, chyba się pomyliłąm, jęsli ktoś wie coś więcej....

środa, 8 września 2010

Tatar - niech wegetarianie tego nie czytają!

Na wstępie przepraszam, ze będę pisać o tatarze, czyli surowej wołowinie, jesli urażam tym czyjeś uczucia. Z drugiej strony nie chcę byc fałszywa, udawać kogos innego niz jestem. A mam pewna słabość, szczególnie kiedy robi sie zimno. Kiedy widzę surową wołowinę, tak jak moge nie jeść mięsa latem w ogóle, zyję rybami i warzywami, tak teraz nadchodzi dla mnie pora drapieżcy. Stoje w sklepie i patrzę przez szybe lady. Piękne, czerowne mięso. Ogarnia mnie jakis tragiczny głod, laknienie. JAK u zwierzęcia, nie człowieka i musze kupić chociaż 10 dkg. I robię sobie jesiennego tatara polskiego. POTRZEBUJEMY - dla 2 osób około 25 dkg mielonej wołowiny ( najlepsza polędwica, ale jest droga, mozna ja zastąpic pieczenią lub ligawą) - oliwa do smaku - marynowane dzikie grzybki ( łyżka na porcję) - cebulka drobno posiekana ( łyzka na porcję) - ogórek konserwowy lyb kwaszony ( lyzka na porcję) - kapary ( jęsli ktoś lubi- łyżeczka plaska na porcję) - wędzona sardynka, lyb szprotka, posiekana - na porcję - łyżeczka musztardy ostrej - 2,3 łyżeczki maggi - pieprz i sól do smaku - jedno żółtko na porcję Tatara drobno zmielonego ubijamy ręcznie w kulkę, rozgniatamy na płasko na talerzu, robimy po środku zagłębienie, tak, aby zmieściło sie w nim żółtko. Wszystki sypkie składniki oraz musztardę i rybę układamy dookoła mięsa, tworząc kompozycję. Najlepiej aby reszte przypraw, czyli maggi, oliwę, sól i pieprz, każdy biesiadni dodal sam przy stole według uznania. I to tyle. Okropna jestem, prawda?

środa, 1 września 2010

Dzień

Wtulam się w prześcieradło Owijam myślami niebo Dotykam oczami wdycham i wydycham uczucia Bosa stopa dotyka zwykłego dnia dziury w budzecie mezczyzny Jego dloń prosi Chleba naszego Powszedniego autor. I.S. Motyl Przepraszam Was, ale jakoś mnie tak wzięło ostatnio nostalgicznie. To chyba ten koniec lata... I brak bocianów... I nawet komarów mi już żal, za to lato. przylegam ciałem do rosy na skrzyzowaniu stoi człowiek